Wyjazd do Pucka był dla nas "nadzieją na przyszłość". Przez kilka ostatnich miesięcy jeździliśmy na wydział i z powrotem, albo na działkę. Nigdzie nie chodziliśmy, bo nie mieliśmy jak przyczepić respiratora do wózka. Wyglądało to tak, że Maciek jechał wózkiem, a jedna z nas szła obok z respiratorem w rękach. Na szczęście wymyśliłyśmy jak go doczepić do wózka (i patent się sprawdził). Maciek był tak szczęśliwy, że może jeździć bez naszej obstawy, że nawet mu nie przeszkadzało jak robiłam mu zdjęcia :) Teren wokół ośrodka nie miał schodów. Z ośrodka nad Zatokę Maciek czasami jeździł sam :) Poczuł wolność :)
Jak przyjechaliśmy do Gdańska, to okazało się że nie mamy dla Maćka bluzy. Mama kupiła mu pamiątkę - zółtą bluzę (podobno w tym sezonie modny kolor) :) Tak padało, że postanowiliśmy się gdzieś schować i ogrzać. Wszystkie zwykłe knajpy miały schody na wejściu. Na końcu rynku trafiliśmy do eleganckiej tawerny (obrusy były prasowane na stole jak tylko klienci opuszczali dany stolik). Ta knajpa miała jeden schodek, ale obsługa pomogła nam wejść (i pozwolili w tych mokrych ubraniach przejść do pasującego nam stolika).
Zamówiliśmy jedzenie. Mama prosiła żebyśmy się napili ciepłej herbaty, ale zabrakło jej argumentów jak powiedzieliśmy, że coca-cola jest tańsza :)
Oczywiście ceny też były ładne, ale było warto tam wejść :)
Wracamy do Pucka, z przystankiem w Gdyni :)
Oczywiście każde nasze wyjście mogło trwać maksymalnie 2 godziny. Potem należało podłączyć respirator do ładowania na ok 2-3 godziny. Więc albo wsiadaliśmy do samochodu, albo wracaliśmy do ośrodka, albo szliśmy do restauracji (znaliśmy już wszystkie najbliższe knajpy :))
Ale przetarło to nam drogę na następne podróże ...
Ale przetarło to nam drogę na następne podróże ...